Takie małe qui pro quo

Napisał MMSlezak brak komentarzy

Czyli rzecz o finansach

Kiedyś wydawało mi się, że zawsze jestem za młoda, żeby wyrażać swoją opinię. Że ze zbyt niewielu kubków piłam, stosunkowo niewielu talerzy jadłam, za mało widziałam i przeżyłam. Często kłuła mnie metryka, jako ta za nowa.

WĄTPLIWOŚCI

Jednak teraz po pierwsze wiek Chrystusowy już przekroczyłam, po drugie odkryłam, że z pewnymi cechami człowiek się rodzi. I tak jak moja młodsza córka od pierwszych minut życia była pogodna i szybko piła, tak ja odkąd pamiętam byłam głodna jakości, dostrzegając jej deficyty często, nawet w niepozornych sytuacjach.

Kilka tygodni zastanawiałam się czy powinno poruszać się temat rozliczeń finansowych i ich otoczki, ale w końcu dojrzało we mnie przekonanie, że należy pokazywać i pozytywy (te bardzo budują), ale i negatywne strony naszych działań (te z kolei pozwalają wyciągać wnioski na przyszłość). A cała rzecz miała miejsce w trakcie drugiego rozliczenia z naszym panem kierownikiem budowy.

WPROWADZENIE

Nasz kierownik budowy preferował osobiste spotkania finansowe, a wynagrodzenie zażyczył sobie w dwóch transzach: pierwszą przy objęciu obowiązków kierownika, drugą po finalizacji budowy i uzyskaniu pozwolenia na użytkowanie budynku.
W międzyczasie były momenty, kiedy sam dzwonił do nas zasięgnąć wiedzy, jak postępy z uzyskaniem przyłączy. Byłabym skłonna wysnuć teorię, że były to okresy w jego życiu, kiedy to potrzebował zastrzyków gotówki (sam budując w danym czasie dom) i liczył, że któryś z inwestorów, których ma pod swoimi skrzydłami, jest już blisko procedury składania dokumentów do nadzoru budowlanego.
U nas jak wiecie sprawa przyłączy się przeciągała, w stosunku do pierwotnej wizji i deklaracji firmy je realizującej (gaz), dlatego kilkukrotnie musieliśmy rozczarować pana kierownika i oświadczyć, że przyłącza nadal brak. Tym samym wizja naszej gotowości do złożenia końcowej dokumentacji umykała w niewiadomą przyszłość.

FINAŁ

Jednak tej wiosny - późnej (a właściwie niemal przedwczesnego lata) nastał radosny czas, kiedy to mogliśmy złożyć wszystkie wymagane kwitki w nadzorze i otrzymaliśmy (oficjalne) prawo do użytkowania naszego domu.

Po otrzymaniu zaświadczenia (które nawiasem mówiąc było dodatkowo płatne, ale o tym kiedy indziej) zawiadomiliśmy kierownika, który miał zgłoście się do nas. Czyli innymi słowy podjechać do naszego domu z resztą dokumentów, które posiadał i rozliczyć za wykonaną przez siebie pracę.
W momencie, kiedy mój mąż do niego zadzwonił dowiedział się, że pan kierownik ma teraz napięty okres w pracy, bo akurat sypnęły mu się wszystkie odbiory. W efekcie nie odzywał się do nas przez kilka tygodni, a my go nie nagabywaliśmy, bo w końcu uzyskanie zapłaty leżało w jego interesie.
Gdybym nieco złośliwie miała skwitować zaistniałą sytuację, powiedziałabym że akurat w danym momencie kiesa kierownika się zapełniła i nie był tak zdeterminowany na rozliczenie, jak kilka miesięcy wcześniej. Niby miał podjechać w jakąś środę - jak zdąży, a jak nie to dwa dni później, ale jakoś mu się to nie udawało.

Obudził się w dniu naszego wyjazdu na wakacje. Zadzwonił do mojego męża z pytaniem, czy jeszcze jesteśmy i jak dowiedział się o tym, że właśnie się pakujemy na blisko dwutygodniowy wyjazd z Krakowa, to niemal teleportował się do nas (bądź dzwonił już z trasy, a telefon był tylko rodzajem konwenansu), bo za niecały kwadrans dzwonił już dzwonkiem do drzwi.

WYCIECZKA

Okazało się, że przybył do nas ze swoim młodszym synem na rękach. Dziecięciem, którego narodzin nie byliśmy świadomi, a które miało miejsce niespełna rok wcześniej. Był to zatem czas, kiedy prace budowlane na naszym terenie się zakończyły i czekaliśmy li i jedynie na budowę przyłącza gazowego. Zatem z panem Kierownikiem się nie spotykaliśmy, a krótkie informacyjne telefony, które co jakiś czas wykonywał, miały raczej charakter zasięgania wiedzy przez niego (o postępach przyłączeniowych u nas), niźli pogawędki towarzyskiej, w której byłaby okazja do zwierzeń w temacie powiększenia się rodziny.

Tak czy inaczej pan kierownik stanął w naszych drzwiach z jeszcze nie chodzącym brzdącem na rękach i niby, żeby nam nie przeszkadzać, chciał się rozliczać w owym progu.
We mnie jednak mocno zakorzeniły się rady i sugestie mojej mamy, która za czasów mego młodu zawsze kładła mi do głowy, że niegrzecznie jest znajomych przyjmować na klatce schodowej (mówimy o realiach bloku z czasów PRL-u) i żeby koleżanki i kolegów zapraszać do mieszkania.
Silnie wrosły we mnie te nauki i bardzo niezręczna jest dla mnie sytuacja, w której mój znajomek podryguje w progu mego domu. Mimo, że owy próg z dwóch stron otoczony jest moja własnością, a nie częścią wspólną, nadal nie daje mi to komfortu w przyjmowaniu kogokolwiek w tenże sposób.

Zatem niewiele myśląc uprzejmie zaprosiłam pana kierownika do wnętrza naszego domu i mimo, że ten próbował jeszcze prowadzić rozmowę w wiatrołapie, udało mi się wywieść go do kącika wypoczynkowego i ugościć szklanką wody i buteleczką z dziecięcym piciem.

Pan kierownik, jako że nie był w naszym domu od czasu, kiedy ten przypominał jeszcze prac budowy i w dodatku sam miał doświadczenia stawiania swojego domu w podobnym czasie (kilkanaście kilometrów dalej), zaczął zadawać nam pytania, na które staraliśmy się odpowiadać nie tylko zdawkowo. Sami widzicie zatem, że przestępowanie z nogi na nogę w drzwiach domostwa było mocno nie na miejscu.

W wyniku rozwoju rozmowy i sytuacji, miast gołosłownie opowiadać o tym, co zrobiliśmy, jak wykończyliśmy pomieszczenia zaprosiłam pana kierownika na obchód po naszym domostwie.
Zwiedziliśmy wszystkie pomieszczenia, łącznie ze składzikiem i garderobą. Jedynie, z uwagi na obecność najmłodszego członka społeczeństwa, nie weszliśmy nad jętkowy strych.
Owa wycieczka trwało około dziesięciu minut, plus jeszcze kilka minut pogawędki przy wodzie, sądzę że pan kierownik zabawił u nas około dwudziestu minut.
Po towarzysko-zawodowej części nastąpił czas rozliczenia, kiedy to wręczyliśmy panu kierownikowi drugą z umówionych transz wynagrodzenia.

RZECZYWISTOŚĆ OCZAMI MMSLEZAK, czyli MARTA MARIA O SWOICH ODCZUCIACH

A teraz będzie subiektywnie i po linii z moimi odczuciami.
Możecie wyobrazić sobie moje zdziwienie, kiedy zobaczyłam jak pan kierownik piastujący w swych objęciach dziecko, ugoszczony przez nas i gościnnie oprowadzony po naszym domu i nigdy nie oszukany, zaczął przeliczać otrzymaną kasę (w tym momencie owe pieniądze tylko tak można określić).
Nie znajdę chyba innego określenia moich emocji jak: NIESMAK, NIESMAK, NIESMAK
.

PODSUMOWANIE, czyli REFLEKSJE KOŃCOWE:

  1. Jeżeli ktoś z Was Drodzy Czytelnicy zawodowo zajmuje się pracą z klientem, zdążają się okazję, kiedy odwiedzacie klienta w jego domu i tam dokonujecie rozliczeń gotówkowych ZASTANÓWCIE SIĘ BARDZO PROSZĘ, czy "KWESTII FINANSOWYCH" nie możecie przenieść poza dom, w którym one nastąpiły.
    Naprawdę słabo wygląda, jak facet (wybaczcie ten kolokwializm), który został odpowiednio podjęty i ugoszczony (mimo, że zjawił się w samym apogeum pakowania na wyjazd) zaczyna (jeszcze z dziecięciem na rękach) lizać palce i przeliczać wręczony mu stosik banknotów.
  2. Czasem może niech zawodowa skrupulatność na chwilę odsapnie. Tę samą "aptekarską" czynność można było przenieść na łono swojego auta, gdzie w ciszy i spokoju (i w dodatku z dzieckiem siedzącym w foteliku) można byłoby przeliczać kochane pieniążki, niczym Sknerus w Disney'owskiej wersji "Opowieści wigilijnej".
  3. Poza tym jeżeli ktoś tak bardzo nie ufa klientom może warto się przełamać i pozwolić inwestorom na wykonywanie przelewów bankowych na swoje konto. Wówczas nie będzie miejsca na żadne wątpliwości i niedomówienia.

To takie małe qui pro quo, jak mówił bohater grany przez Bohdana Łazukę w firmie "Nie ma róży bez ognia" , w reżyserii mistrza ludzkich portretów i sytuacji - Stanisława Barei.

Kreujmy rzeczywistość!
marta

Podziel się

Napisz komentarz

Capcha
Wprowadź kod obrazka

Kanał RSS z komentarzy dla tego posta