Napisane na zamówienie

Napisał MMSlezak brak komentarzy

Czyli Kraków od “Groteski” do Rynku

Niniejszy tekst powstaje na zamówienie - na specjalne życzenie mojej rodziny, która to spędzała z nami minioną niedzielę uczestnicząc w wyjściu do teatru na przedstawienie dla dzieci, a później rodzinny obiad, deser itp.

Nie wiem czy biorytm był niekorzystny, układ planet niesprzyjający, czy po prostu upał przeszkadzał, tak czy inaczej na mapie Krakowa powstały punkty, które odwiedziliśmy dwa razy - pierwszy i ostatni 😉
Jednak, żeby nie było w pełni pesymistycznie i żeby nie wyszło, że jedynie krytykuję wymienię też miejsce, do którego wrócę i które znajduje się w samym sercu Krakowa 🙂

KAWA POTRZEBNA "JUŻ", czyli RODZINA Z DZIEĆMI

Nasz krakowski clubbing zaczął się około dwunastej (tak moi drodzy, z dziećmi, zwłaszcza takimi małymi, dzień zaczyna się bardzo wcześnie i w okolicach południa można już właściwie pić zwyczajową angielską herbatkę 😉😎) na krakowskim Rynku, kiedy to zamierzaliśmy schłodzić nasze rozgrzane ciała - po przeszło czterdziestominutowej podróży nieklimatyzowanym tramwajem. W dodatku po podróży z prawie dwulatką (oraz jej tym razem spokojniejszą starszą siostrą), której potrzeba swobody dawała (zwłaszcza bliżej końca podróży) mocno się we znaki.
Mieliśmy około godziny przerwy do czasu rozpoczęcia przedstawienia o niejakim “Brzydkim kaczątku” i był to wymarzony czas na wypicie kawy, spożycie zupki oraz zapicie jej spienionym mleczkiem (dwie ostatnie czynności dotyczyły najmłodszych bywalczyń kawiarni i amatorek kultury 😉).

Kroki naszej sześcioosobowej rodziny skierowały się ku kawiarni, mieszczącej się na pierwszym piętrze Sukiennic o nazwie “Cafe szał”. Karta kaw i innych napojów chłodzących była atrakcyjna, miejsce pod parasolem komfortowe, a wypita kawa mrożona orzeźwiająca i smaczna.
Toalety także nie pozostawiały wątpliwości, mimo że co do estetyki przezroczystej deski, (zamontowanej na metalicznej muszli) posiadającej promieniście rozchodzące się żółte paski zatopione w bezbarwnej masie, można by mieć pewne wątpliwości. Widocznie projektant nie zastanawiał się nad tym, że żółty kolor w toalecie kojarzy się raczej z określonym rodzajem zabrudzenia, i takowe miast dodawać świeżości i tworzyć futurystyczny look, powodują - eufemistycznie mówiąc - ambiwalentne odczucia (grunt to dyplomacja 😁).
Wszystkie trunki i posiłki zostały spożyte, ciała schłodzone i zregenerowane, panny upiększone w kwiatowe wianki - wycieczka udała się do teatru.

TYLKO PIERWSZE WRAŻENIE BYŁO DOBRE

Po przedstawieniu mieliśmy zarezerwowany stolik w “Resto Bar Mięta”. Szczerze mówiąc pierwotnie chcieliśmy zamówić miejsce na obiad (ilość turystów wręcz przewalającą się - wybaczcie kolokwializm, który jednakowoż bardzo dobrze oddaje stan rzeczy - nas do tego skłoniła) w innym lokalu - sąsiadującej z “Miętą” - znanej nam “Dyni” - jednak lokal ów miał na dany dzień tzw. komplet, bo obsługiwał dużą rezerwację.

Zewnętrze “Mięty” spodobało się naszym gościom, którzy dzień wcześniej przemierzali podobną trasę, po wieczornym spektaklu - tym razem dla dorosłych.
W “Resto Bar Mięta” miejsca były, w dodatku pan przyjmujący rezerwację zaproponował mi stolik w lokalu (nie ogródku), uznając że ze względu na niepewną pogodę (prognozy zapowiadały burze) stolik w klimatyzowanym (co pan podkreślił) wnętrzu będzie bardziej komfortowy. Ja zaaprobowałam sugestię, rodzina poinformowana przeze mnie - wręcz jej przyklasnęła.

Zatem wprost z “Groteski” udaliśmy się w kierunku lokalu o wdzięcznej nazwie “Resto Bar Mięta”. Tu mniej więcej kończy się idylliczna wizja, a zaczyna rzeczywistość. Nasz stolik znajdował się w końcu dusznej sali, tuż obok pieca do pieczenia pizzy, a o klimatyzacji nie było mowy, bo jak powiedział pan kelner “mijała by się z celem skoro obok działa piec do pizzy”. Pierwszy niefart, ale spragnieni i zmęczeni koordynowaniem watahy (Łusia np. cały spektakl oglądała i jednocześnie pląsała po schodach, to znów siedziała z nogą zadartą pionowo do góry, bądź leżała brzuchem na schodach wdzięcznie wpatrując się w aktora odtwarzającego postać kaczątka...dość powiedzieć, że i starsi musieli się nieco pogimnastykować przy ekwilibrystykach młodszej części widowni 😉) złożyliśmy zamówienia.

W pierwszej kolejności na nasz stół wjechał dzban lemoniady, która z napojem chłodzącym (była co najmniej w temperaturze pokojowej), ani z lemoniadą miała niewiele wspólnego. Była to wodno - ananasowa breja w temperaturze 20+ stopni Celsjusza.
Po lemoniadzie kelner dostarczył białe wino, które podobnie jak poprzedniczka - było ciepłe. Pan wyraził zdziwienie owym faktem, twierdząc że przed chwilą wyjął je z chłodni.*

* W tym miejscu nie ustrzegę się dygresji, odnoszącej się do lokalu gastronomicznego znajdującego się na dalekiej Suwalszczyźnie, który to moi rodzice odwiedzają regularnie - od lat nastu - co roku, a i my dołączyliśmy do owego teamu, chwilę temu. W miejscowości Błaskowizna, nieopodal najgłębszego z polskich jezior, mieści się lokal pana Henia, w którym to napój z lodówki można nabyć,a jakże (“[...]żeby ludzie gadali, że Solska nie ma łazienki…”), tyle że lodówka nie jest podłączona do prądu 😁 Stojące w niej napoje prężą się dumnie i nie dają za krztynę ochłody, ale czyż nie są z lodówki? 😉

Wracając do krakowskiej “Mięty” - wino zostało oddelegowane do kubełka z lodem i oczekiwaliśmy na dania. Mój tata jako jedyny zamówił przystawkę, jednak - ku zaskoczeniu wszystkich - nie została ona podana do czasu serwowania dań głównych pozostałego towarzystwa, czyli nas.
W międzyczasie najmłodsza uczestniczka “imprezy” padła - w sensie dosłownym - gdyż ulokowała się płasko na kanapie, wsparła główkę o poduszkę i zapadła w nieco nerwowy sen. Jej zamówione danie miało zatem (na moją prośbę) zostać zapakowane na wynos. W międzyczasie oczekiwania na posiłek nasza starsza córka zapytała kelnera, “czy można zamówić kakało?”. Nieco zafrapowany pan stwierdził, że zaraz zapyta (w lokalu, gdzie serwowana kuchnia ma znamiona włoskiej, a polecanym deserem jest tiramisu, może nie być kakao…?). Kelner jednak stanął na wysokości zadania i po chwili przybył do naszego stolika i zakomunikował, że mleczny napój już jest szykowany.
Wkrótce na stół wjechały zamówione dania, które średnio miały się do ich słownego opisu w karcie, a najmłodsza nieśpiąca uczestniczka biesiady NIE doczekała się swego kakao. Zważywszy jednak jakość potraw nie przypominałam jej o niedostarczonym napoju, pana również nie upominałam w tej kwestii.
Nie będę się wielce rozpisywać na temat dań, niech wystarczy Wam to, że tata otrzymał sałatkę z kurczakiem zamiast krewetkami, z dania głównego zrezygnował, bo został obdarowany połową porcji wrapa mamy, który zamiast być subtelnym i finezyjnym zawijańcem (jak wynikało z opisu) okazał się nie podpieczoną tortillą przecięta na pół. Z kolei moje szpinakowe gnocchi z pomidorami zapieczone pod parmezanem okazały się być “jasnymi” kluskami z pomidorami i pomidorami suszonymi, zapieczonymi z nie w pełni roztopioną mozarellą i posypane podwiędniętą rukolą. O połowie składników, które pojawiały się w daniach nie było mowy w karcie. Wyglądało to raczej jak radosna twórczość kucharza (a zdaje się kucharki, bo widziałam wychynającą z pomieszczenia kobietę, będąca chyba szefową kuchni), który wrzucał to co miał pod ręką. Potrawy miały znamiona “gotowania z resztek”, czyli wykorzystywania wszystkiego, niezależnie od pierwotnej kompozycji dania.
Po zjedzeniu posiłku, popiciu go - w końcu - nieco schłodzonym winem, zgrzani i zmęczeni zaduchem wyszliśmy na deszcz, rezygnując tym samym ze spożywania deseru w tym lokalu.

BURAK, czyli Z MIŁOŚCI DO KUCHNI

Poszliśmy w kierunku Rynku, mając nadzieję na miejsce “U Zalipianek”, bądź w “Bunkrze Sztuki”. Od wejścia na ulicę Szewską przyciągnęły nas “Zalipianki” sygnowane teraz nazwiskiem Ewy Wachowicz, byłej Miss Polonia, producentki programów kulinarnych Roberta Makłowicza, osoby od lat związanej z tematem kulinariów, która stworzyła “lokal z pasją, z miłości do gotowania i w zgodzie z naturą”.
Tata wszedł do baru dokonać rekonesansu w odniesieniu do wolnych miejsc, a nasza pozostała piątka (wraz z podwójnym wózkiem dziecięcym) czekała na zewnątrz. Mina taty świadczyła, że jest OK i że możemy wchodzić. W tym czasie dostrzegłam jednak tabliczki, ustawione przed obydwoma wejściami, informujące o zajęciu stolika wskazanego przez personel. Szkopuł w tym, że personelu było brak. Nie było stanowiska consierge'a witającego i zapraszającego gości, była jedynie tabliczka. Zdeterminowany tata wszedł drugim wejściem ujrzawszy w oddali panią kelnerkę. Zatrzymał się obok niej i zadał pytanie, czy w lokalu znajdzie się miejsce dla sześciu osób i czy możemy zająć stolik, który objawił się oczom mego rodziciela. My cały czas staliśmy na zewnątrz obserwując sytuację i nie słysząc rozmowy. Z mojej perspektywy pani obsługująca miała cały czas przyklejony do twarzy uśmiech. Po chwili kiedy tata ewidentnie rozwścieczony opuszczał “Resto Bar Ewa Wachowicz Zalipianki” okazało się, że uprzejmość kelnerki była powierzchowna, a uśmiech nie licował z wypowiadanymi słowami. Rozmowa taty przebiegała mniej więcej tak:

  • Tata: Dzień dobry, czy możemy zająć tamten stolik, jesteśmy w sześć osób? Chcieliśmy już wejść i usiąść, ale przeczytaliśmy informację o personelu wskazującym miejsce i prośbie o zaczekanie.
  • Kelnerka: No właśnie - proszę czekać.
Po czym odwróciła się na pięcie i odeszła w głąb lokalu.
Zamaszystość taty ruchów stanowiła uzewnętrznienie złości, która go ogarnęła. Stwierdził, że został potraktowany jak za dawnych lat w GS-ie i żebym odpowiednio opisała naszą próbę zasiądnięcia w lokalu “Zalipianki” sygnowanym nazwiskiem pani Wachowicz.
Najdziwniejsza w całej sytuacji była maska pani kelnerki, która niby z uśmiechem zachowała się najzwyczajniej po chamsku. Da się? No pewnie, że tak.

STARE, NIE ZNACZY DOBRE

To był już drugi niewypał, udaliśmy się zatem do znanego wszem i wobec lokalu marki Wedel, licząc na to, że w ogródku, na zewnątrz, biorąc pod uwagę padająca mżawkę, być może znajdą się miejsca.
Rzeczywiście były wolne stoliki, natomiast szkopuł stanowił brak kelnera. Po dobrych kilku minutach wyglądania - w poszukiwaniu brązowego kaftanika pracownika wspomnianej kawiarni - tata poszedł zapytać się o formę obsługi. Zaczęliśmy bowiem przypuszczać, że może coś się pozmieniało (chociaż informacji nie było) i teraz zamówienia należy składać w lokalu, przy tzw. pulcie 😉
Okazało się jednak, że jeden z kelnerów posiada w swoim rewirze zewnętrzne stoliki i niebawem przyszedł nas obsłużyć, od wejścia twierdząc, że czas oczekiwania na zamówienie to około 25 minut. Nieco żartobliwie chcieliśmy zaznaczyć, że już chwilę na pana czekamy, zatem owe czasy się sumują i razem to już będzie z 50 minut. Pan okazał się nie być Polakiem i kaleczył nasz język, a po dłuższym czasie obserwowania go stwierdzam, że rozumiał to, co chciał zrozumieć. Kelner ormiańskiej urody przyjął zamówienie i podszedł do sąsiedniego stolika około pięćdziesięcioletniej blondynki i jej towarzysza, przy którym to usłyszał (a i my również co było zamysłem perorującej) jak to nie może dawać się obrażać i niech następnym razem od razu wzywa szefową.
Zważywszy brud i galimatias, który panował na okolicznych stolikach (pan inkasował należność pozostawiając brudne naczynia, popielniczki z niedopałkami na blatach) nie wiem jaki efekt odniosłaby wizyta szefostwa na "polu walki" i dla kogo bitwa byłaby porażką. Kelner prawdopodobnie uznał, że przy zamoczonych stolikach nikt nie będzie chciał siadać, zatem się nie przemęczał, a bajorka deszczu, nieświeżości oraz brudnych naczyń - "przystrajały" - kilka blatów.
W międzyczasie pan odbył pogawędkę ze swoim kolegą, i w naszym odbiorze pozostał obcokrajowcem z tupetem, który korzysta z tego że może nie wszystko rozumieć i bardzo wybiórczo wykonują swoją pracę. W oczach naszej stolikowej sąsiadki stał się uciśnioną masą ludzką, w obronie której trzeba było stanąć. Tych dwoje zawarło nieme przymierze, które objawiało się tym że pan kelner przy każdej okazji zapytywał panią i jej towarzysza czy czegoś im nie potrzeba, a para ignorowała obecność sterty brudnych naczyń na swym i okolicznych stolikach, upajając się urokiem Bazyliki Mariackiej. Być może właśnie owa duchowa atmosfera tak bardzo spłynęla na całe towarzystwo i tylko my nie potrafiliśmy dostrzec magii w owej chwili, a z pewnością nie w tego typu obsłudze...

Mój tata, skądinąd na studiach, zaznajomiony z wiedzą tajemną o nazwie socjologia, stwierdził już później, że zachowanie owej pani jest znanym ww. nauce zjawiskiem, a polega na jednaniu się z osobą kierownika, którym niewątpliwie owy kelner stał się dla swojej popleczniczki. Faktycznie w tamtych warunkach to on decydował o podjęciu wysiłku obsługi i tym samym należały mu się przywileje i wsparcie niemal godne monarchy.

W pewnym momencie owej wizyty w kawiarni E. Wedel odwiedziłam toaletę i stwierdzam, że ów przybytek nadaje się już do remontu i odświeżenia.
Przy nawałnicy ludzi, która się przez nią przetoczyła, i dostępności wspólnej męsko-damskiej łazienki z dwiema umywalkami i dwiema toaletami stwierdzam, że nie tylko pływająca sałata w zlewie była do odstrzału. W lokalu Wedla zaczyna trącić przysłowiową myszką, a łazienki stanowią te pomieszczenia, w których historia zaczyna najbardziej odciskać swe piętno.

Po średnio udanej posiadówce w kawiarni sygnowanej nazwiskiem mistrza polskiego cukiernictwa, wizjonera i człowieka z gestem, zastanawiam się czy cieszy go kształt obecnej rzeczywistości, którą budowały pokolenia rodziny i tupet (w dzisiejszych czasach zwany asertywnością) ludzi w niej pracujących.

PODSUMOWANIE, czyli REFLEKSJE KOŃCOWE:

  1. Wyprzedzając sarkastyczne uwagi Czytelników mogę stwierdzić, że oczywiście każdy z nas ma wybór, nikt nikogo za opisane rzeczy nie wsadzi do więzienia.
  2. Korzystając jednak z prawa decydowania ja i moi najbliżsi nie wybierzemy się do “Resto Bar Mięta”, w którym duszna atmosfera nie została rozluźniona przez smakowitości na talerzu, albowiem poezja karty pozostała jedynie papierowa.
  3. Nie oddam się pasji testowania potraw ugotowanych przez Zalipianki w Resto Barze Ewy Wachowicz, bo chamstwo staram się omijać.
  4. Z pewnością odwiedzę "Cafe szał", w którym smacznej kawie towarzyszą widoki samego serca krakowskiego rynku.
  5. Kawiarnię im. Emila Wedla pozostawię walczącym o pseudo-humanitaryzm dojrzałym blondynkom, gdyż ja - niczym nowobogacki Rosjanin wychodzący z Wersalu - wolę “skromnie, ale czysto”.

Kreujmy rzeczywistość!
marta

Podziel się

Napisz komentarz

Capcha
Wprowadź kod obrazka

Kanał RSS z komentarzy dla tego posta