Seksizm

Napisał MMSlezak brak komentarzy
Czyli trochę o polszczyźnie, a trochę o sprzedaży auta
Ostatnio na jednym z profili śledzonych przeze mnie na Instagramie przeczytałam długi wpis dotyczący szkolenia, w którym uczestniczyła jedna z prężnych bizneswoman, a zarazem feministka, żona, matka, człowiek. W owym szkoleniu brało udział kilku mężczyzn i kilka kobiet. Prowadzącym szkolenie także był mężczyzna, który w pewnym momencie spotkania każdemu z uczestników zadawał pytania, tym samym angażując ich w rozmowę i zachęcając do wypowiedzi. Podczas gdy mężczyzn zapraszał do dyskusji w sposób merytoryczny: "A ty co myślisz Marku?", "A Ty Krzysztofie jakie masz zdanie?", gdy doszedł do pierwszej z uczestniczek spotkania o imieniu Dorota na wstępie zanucił znaną z dzieciństwa pioseneczkę "Ta Dorotka, ta malusia". Dalszą część streszczania postu Wam podaruję. Morał był taki, że pan prowadzący nie dostrzegł problemu w rozróżnianiu uczestników na merytorycznie zagajanych panów i sprowadzane do poziomu dziewczynek uczestniczki ("Dorotki, Oleńki, Marysie").
Druga myśl przewodnia wpisu była taka, że kobiety w zupełnie inny sposób podchodzą do "sprawy". Poruszona była także kwestia tego, że jeżeli przemawiamy do tłumu kobiet i pośród nich pojawi się  mężczyzna - choćby jeden, to wówczas forma żeńska zwracania się do słuchaczek zmienia się na męską. W drugą stronę to już tak nie działa: albowiem perorujący do tłumu meskiego, wśród którego pojawi się jakaś kobieta nie modyfikuje sposobu zwracania się do słuchaczy.
W komentarzach pod wpisem pojawiły się słowa kobiet, które musiały w pracy wywalczyć sobie żeńskie formy zwracania się do nich i posiadania np. na plakietkach podpis "dyrektorka", a nie dyrektor. Nawiasem mówiąc z mojego punktu widzenia słowo dyrektorka jest już osłuchane, ale być może bardziej w ujęciu szkół, niźli korporacji.

Jak to zwykle w życiu bywa często tematy się łączą i przeplatają. Mimo, że nie rozmawiałam (jeszcze) o wyżej podjętych dylematach z moją pięcioletnią córką, to ta kilka dni po mojej lekturze wyżej wymienionego instagramowego wpisu, w drodze powrotnej z naszego codziennego spaceru (pamiętajcie, że jestem przecież na urlopie macierzyńskim, a ściśle rzecz ujmując obecnie jego rodzicielskiej części) zapytała mnie: "Mamo, a jak będzie: śmieciarz i śmieciarka?". W tym momencie moje dziecko nie miało na myśli atrybutu pana śmieciarza, w postaci auta do wywożenia śmieci, tylko poszukiwało samoistnie i jakoby automatycznie żeńskiej formy dla nazwy zawodu.
Uchylając nieco rąbka i odtajemniczając owy splot wydarzeń, nie tyle podejrzewam moją córkę o czytanie w myślach, co stwierdzam, że młody umysł analizuje i łączy fakty. Przyczynkiem do owych przemyśleń mojej latorośli stała się zapewne piosenka Formacji Nieżywych Schabuff, w której to wokalista co i rusz podaje nazwy kolejnych zawodów: "A gdybym był młotkowym (...) to co byś powiedziała?",  do śpiewania której moje dzieci namawiają mnie często na naszych spacerach (w repertuarze mamy także "Dzieci wesoło wybiegły ze szkoły" i "Wiosna, wiosna ach to ty", czy jesienny przebój "Mimozami..."). Dołożyła się także, do owych refleksji, mijana przez nas często śmieciarka.
No i właśnie moja córka po analizie śmieciarza i śmieciarki przeszła do kominiarza i kominiarki (skąd inąd czapki połączonej z golfem, która dla mnie stanowi ideał górskiej odzieży sportowej końcówki lat 80.) i brnęła dalej w górnika i górniczkę, strażaka i strażaczkę, doktora i doktorkę (zwaną przez niektórych doktórką).

Owy wywód sprawił, że poza podziwem dla inteligencji mojego dziecka i matczynym zachwytem dla prostolinijności dziecięcych przemyśleń, przypomniałam sobie moje doświadczenia z zakupem auta i traktowaniem przez kolejnych sprzedawców kobiety klienta w salonach kolejnych marek.
Owa sytuacja zdarzyła się przed kilkoma laty, kiedy to jeszcze poszukiwałam auta typowo miejskiego, średniej wielkości,co to pomieści mnie, mojego męża, psa i kilka walizek na wypadek podróży.
Jak zwykle ja, nie fanatycznie, acz dość merytorycznie, przygotowałam się do oględzin. Zapoznając się z danymi technicznymi aut, które miałam zamiar obejrzeć i przetestować na umówionych jazdach próbnych. Interesowały mnie głównie: moce silników ich osiągi, szacunkowe zużycie paliwa, wielkość bagażnika, dodatkowe atrybuty w postaci poduszek i kurtyny bocznych, elektryczne szyby, podgrzewane szyby itd. itp.
Ostatnią rzeczą jaką wpadałam na pomysł analizować był kolor auta. Tymczasem panowie sprzedawcy (bo jednak była to dość zmaskulinizowana branża i trafiłam tylko jedną kobietę sprzedawczynię - w marce japońskich aut) uznawali, że jest to mój podstawowy dylemat przy zakupie samochodu. I tak podczas gdy mój mąż (nawiasem mówiąc ówczesny), który w ogóle się do spotkań nie przygotowywał i był nieco ignorantem w kwestiach technicznych, a auto zasadniczo dla niego miało jeździć, był zapytywany przez wszystkich sprzedawców o swoje odczucia dotyczące komfortu jazdy, prowadzenia samochodu. To do niego - jako mężczyzny - kierowano informacje techniczne dotyczące konkretnego modelu. Ja natomiast na samym końcu pytana byłam o preferencje kolorystyczne. Mniej więcej jak Dorotka z początku opowieści, która to w tajemniczej krainie Oz miała określić swój ulubiony kolor wehikułu, podczas gdy strach na wróble, blaszany drwal i tchórzliwy lew mają zadecydować o newralgicznych parametrach technicznych tegoż pojazdu.




PODSUMOWANIE, czyli REFLEKSJE KOŃCOWE:
W tej części właściwie mam jedno spostrzeżenie - zdecydowane NIE dla stereotypu: jak blondynka, to nie znaczy, że robi dżem wyciskając go z pączków; jak policjant to nie znaczy, że potrzebnych pięciu do wkręcenia żarówki; jak kobieta to nie znaczy, że ignorantka techniczna, jak mężczyzna to nie znaczy, że rozróżnia trzy kolory.

Szanowni sprzedawcy - otwartość, otwartość i równowaga, bo równouprawnienie to już zupełnie inny big deal. 

Ku jakości!
marta
Podziel się

Napisz komentarz

Capcha
Wprowadź kod obrazka

Kanał RSS z komentarzy dla tego posta