Warszawskie łazienki, górskie przygody, krakowskie przeżycia

Napisał MMSlezak brak komentarzy

Czyli luksus na miarę pałacu..?

Jakość to słowo, które mieści w sobie wiele i mam wrażenie często jego definicja jest różna dla różnych osób. Są jednak miejsca i kryteria, które muszą one spełniać, żebym ja mogła mówić o JAKOŚCI.

Czasy się zmieniły. Pytanie czy temat nie zyskał teraz bardziej na aktualności..?

OBITE O USZY I OCZY

Czasami jest tak, że nie znamy danego pojęcia, terminu, miejsca i zanim zdążymy sprawdzić, to życie nas samo na nie naprowadza. Jakiś czas temu na jednej z grup społecznościowych, do których należę, była mowa o planowanym spotkaniu i padły propozycje miejsc na spotkanie - miejsc, w których można posiedzieć, coś zjeść i wypić.
Padła nazwa knajpy, która nic mi nie mówiła (sądzę, że w Krakowie są takich tysiące i znam jedynie ułamek tutejszych lokali). Tak czy inaczej zanim zdążyłam sprawdzić gdzie mieści się owy lokal trafiliśmy na niego przypadkiem w trakcie przechadzki po Krakowie, kiedy to już zwyczajowo w weekend staramy się dziewczynom pokazać kawałek miasta. Tym razem padło na dzielnicę Kazimierz.

Owo miejsce, które przez Członków grupy zostało nazwane "zacnym" objawiło mi się wówczas po lewej ręce, kiedy zmierzaliśmy w kierunku samiusieńkiego centrum krakowskiego Kazimierza.
Jako, że dziewczęta nieco marudziły, mnie ssało, a i Wojciech optował za jakąś lunchową przekąską, stwierdziliśmy, że skoro miejsce jest "sprawdzone", to nie będziemy eksperymentować z inną knajpą, tylko tutaj idziemy testować.

VENI, VIDI

Weszliśmy do niepozornej niewielkiej sali, która jak się okazało przechodziła w salę drugą i trzecią. Od wejścia powitali nas kręcący się kelnerzy, a jeden z nich serdecznie poinformował nas, że na trzeciej sali są wolne miejsca - kiedy to zapuszczałam przysłowiowego żurawia w czeluście restauracji błędnym wzrokiem szukając wolnego stolika do przycupnięcia dla naszej rodziny.

Lokal był nieco mroczny, klimatyczny, obsługa miła, a karta dań, którą otrzymaliśmy wkrótce po zajęciu stolika, obiecująca.
Co więcej wraz z kartą pan kelner przyniósł dla dzieci dwie kartki kolorowanek oraz piórnik z kredkami. Zapowiadało się naprawdę świetnie.

Dla siebie zamówiliśmy dwie różne kanapki na ciepło oraz kawę latte, a dla dziewczyn ciacho na deser, bo zupę dla nich mieliśmy - już zwyczajowo ze sobą (nie będąc pewnymi, czy będziemy zachodzić do jakowegoś lokalu, czy też nie...przezorny zawsze ubezpieczony).
W lokalu było dość tłoczno zatem i realizacja zamówień była dość wolna. Szczęśliwie głodne dziewczyny posiliły się jadłem ze swoich termosów (co nikomu nie przeszkadzało i nikt nas nie wyprosił z hasłem, że w tym miejscu wolno konsumować jedynie zakupione produkty - co czasami widuję przy zewnętrznych stolikach - zwłaszcza w miejscach poza terenem miejskim (w górach, w Ojcowskim Parku Narodowym itp. itd.)

VICI?

W oczekiwaniu na nasze przekąski postanowiłam skorzystać z toalety. Jej drzwi znajdowały się w pobliżu naszego stolika. Chwilę wcześniej widziałam jak jakaś kobieta pozostawiła uchylone rzeczone wrota i mozoliła się przez chwilę z rozświetleniem owego łazienkowego przybytku. Zastanowiło mnie też czy wnętrze owego pomieszczenia ze skromnym napisem "WC" rozrasta się w meandry części męskiej i damskiej - niczym niewielka sala wejściowa rozchylila się na kolejne dwie? Z perspektywy naszego stolika łazienka jawiła się średnio na jeża. No ale przecież mogła mnie spotkać niespodzianka.

Zrobiłam podejście numer jeden, ujrzałam w środku zmatowione przeszklone dwoje drzwi otwierane za pomocą relingów, bez żadnych podziałów i oznaczeń na część damską i męską. Nie wiedziałam czy kabiny są zajęte, czy też wolne, ale dźwięki oraz zapachy dobiegające z wnętrza skutecznie mnie z niego wygoniły.
Za jakichś czas byłam zmuszona zrobić podejście numer dwa i wówczas w przybytku zastał mnie brak światła, którego (chyba podobnie) jak widziana przeze mnie poprzedniczka NIE byłam w stanie włączyć. Za to usłyszałam dźwięk rozwijanego "tonami" papieru. Znów mnie wygnało.
Jak powiedział Wojciech - "Do trzech razy sztuka". Tym razem w WC byłam sama, zwiedziłam dwie kabiny, z których nie wiem właściwie, która bardziej nadawała się do użytku. Drewniany zalany wodą blat z rdzewiejącymi niby dizajnerskimi metalowymi umywalkami i przaśnym plastikowym pojemnikiem z mydłem też nie robił dobrze.
Po wyjściu z łazienki zjedliśmy dość smaczne kanapki (chociaż jedna z nich była zbytnio spieczona i miała gorzki posmak). Popiliśmy je letnią kawą, która już w takiej temperaturze dotarła do naszego stolika. Dziewczyny skonsumowany swoją dorosła porcję ciasta, która na moją prośbę została doposażona w drugi talerzyk, tak żebyśmy szarlotkę mogli podzielić dla dzieci już wedle uznania.

TO MOŻE Z MARSA...

Później Wojciech podjął kampanię wizyty w WC - niestety, ale czekał nas dość długi powrót do domu. Dalsze obrazowe szczegóły dowyobrażajcie sobie sami. Dość powiedzieć, że mój mąż - facet (czyli z założenia może mniej "wrażliwy"..?) stwierdził, że starał się nie analizować tego co widzi. W takich momentach właściwie cieszę się, że nie jestem facetem i nie muszę sikać na stojąco mając przed oczami "to wszystko przed sobą".

PODSUMOWANIE, czyli REFLEKSJE KOŃCOWE:

  1. Nie wiem jak dla Was, ale dla mnie lokal gastronomiczny bez SCHLUDNYCH i zadbanych łazienek NIE MA PRAWA ISTNIEĆ.
  2. NIGDY takiego lokalu nie nazwę "zacnym" i jego JAKOŚĆ NIEZALEŻNIE od podawanego jedzenia i serdecznej obsługi (która w dodatku pamięta o najmłodszych bywalcach!) jest dla mnie mocno wątpliwa.
  3. Łazienka rodem z PKP (i to tego nie z polskiego kina - zwłaszcza romantycznego, a z rzeczywistości) nie ma prawa istnieć w lokalu gastronomicznym.
  4. Łazienka, tak samo jak i kuchnia powinna być wizytówką lokalu.
  5. Już teraz wiem dlaczego w całym lokalu panował półmrok…
P.S. W lokalu byli także rodzice z maluchami w wózkach i nie wiem jak takie osoby miały ewentualnie szansę przebrać pieluchę swojej latorośli.

Po raz kolejny mogę powtórzyć za znaną kampanią reklamową: "prawie robi DUŻĄ różnicę".

P.S.2. W tym momencie przypomniało mi się jak kiedyś z rodzicami wyjechałam do miejscowości Ustroń Jaszowiec, w której mój tata miał uczestniczyć w sympozjum naukowym, a my z mamą miałyśmy robić za turystki. Pamiętam też jak tata wybierał dla nas miejsce "noclegowe" i w ulotce (tak, to zdecydowanie nie były jeszcze czasy internetu i popularnych teraz serwisów rezerwacyjnych) widniał opis o "pełnym węźle sanitarnym" w przybytku, który butnie chełpił się mianem hotelu. Na miejscu zastały nas mroczne (dzięki temu nie było widać brudu), ciasne pokoje, w których nie dało się otworzyć drzwi balkonowych, bo zastawiało je jedno z czterech, znajdujących się w tramwajowym pokoju, pojedynczych łóżek, a owy pełen węzeł sanitarny stanowił brodzik z doczepionym wężem typu szlauch - bez żadnej słuchawki prysznicowej.
Można, można?

PODSUMOWANIE II

  • Internet już mamy od kilkudziesięciu lat, ale czy warunki naprawdę, aż tak ruszyły z kopyta..?
  • Czy we wszystkim osiągnęliśmy taki postęp?
  • Czy może czasem pod przykrywką dizajnu i klimatu przemycane są przaśne rozwiązania ala "pełen węzeł sanitarny"...?

P.S.3 Niniejszy tekst, mając w pamięci karne siedzenie w pokoju pociągu, wspólne piesze wycieczki i wjazd na Czantorię, dedykuję mojej Mamie w Dniu Jej podwójnego Święta.

Kreujmy rzeczywistość!
marta

Podziel się

Napisz komentarz

Capcha
Wprowadź kod obrazka

Kanał RSS z komentarzy dla tego posta